IMMANENCJA (2025)

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Alicja Dąbrowska

IMMANENCJA

  

Kiedyś było nas więcej. Kiedyś było więcej wszelakiego życia na ziemi i w niebie. Czas zabrał nam najpotrzebniejszych ludzi, a ci zabrali naszych bliskich i odebrali święty spokój. Byłem dzieckiem gdy Oni się na nas wściekli i zmusili ludzkość do zaniechania. Jednak wciąż byliśmy próżni, więc gniew Ich stał się jeszcze większy.

Człowiek stojący przed mównicą, rozgłaszający swe plany przed kamerami, grzeszący mową i nienawiścią rozsiewaną wokół, rozpadł się na oczach świata na słoną wodę i  stwardniałe błoto. Zaraz po nim rozpadli się ludzie rządzący i ich fałszywi wielbiciele, co tylko na zysk za swoje uniżanie się czekali. Następni poszli ludzie na froncie, którzy zdradzali swój naród i ci, co od bronienia go się wstrzymywali. Zniknęli i ci cnoty pozbawieni, zdrajcy, kłamcy, niedoceniający życia, niewierni, użalający się nad sobą, egoiści oraz utalentowani bardziej od Nich.

            Zostało nas do zliczenia w tysiącach, a wszyscy ugrzęźliśmy w brudnej glinie, która zalepiła wszystko dookoła. A biada nam, którzy się ostaliśmy i biada naszym dzieciom, gdyż z błota robactwo mięsożerne wypełzło, by nas sił pozbawiać. Potomstwem już Oni się zajęli. Pozbawieni zmysłów się rodzili, by Ich w niczym nie przewyższyć. Zbyt okrutni się stali i z tej właśnie nienawiści moją córkę wzroku pozbawili. Nie mogliśmy ich nawet za to nienawidzić. Za to też karali. Więc przez lata bolesne modły zanosiliśmy ku górom, w głębi pragnąc Ich upadku.

Jednak w końcu nastał kres pustych chwał.

***

- Masz wszystko na drogę? – zapytała szeptem.

- Mam – odchrząknąłem krótko.

Staliśmy pośrodku ciemnego korytarza trzymając w dłoniach torby wypakowane opatrunkami. Jedyny blask światła padał na drobne rączki Erazmy, naszej małej Muni, z trzymanej przez nią świecy. Luba złapała za gałkę u drzwi, gdy nagle świat za nimi wypełniło brzęczenie owadzich skrzydeł.

- Zgaś to! – warknęła ostro ściskając knot świecy palcami – zlecą się tu...

Jedna z szarańczy uderzyła w szybę świecąc w naszą stronę setką szkarłatnych ślepi, a za nią do środka zaczęła się wbijać reszta chmary. W całkowitej ciemności dokładnie widać było jak wielki głód nimi targał.

- Wyjdźmy drugą stroną… – zaleciła łapiąc Munię.

Na palcach ruszyliśmy powoli do tylnych drzwi, tam gdzie robactwo kotłowało się w mniejszych grupach. Cicho wymknęliśmy się z budynku. Od chwili, gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, trzeba było biec, uciekać jak najszybciej, by szarańcza się nie zorientowała i aby duszące opary nie zniszczyły płuc. Przewiązaliśmy usta i nos Muni naszymi ubraniami, by nie musiała tym oddychać, jednak w niczym to nie pomogło. Gęste powietrze cięło oskrzela, napełniało je stęchłą ropą.

Munia marniała na naszych rękach, lecz dusiła w sobie kaszel, świadoma, że przez niego mogą nas zobaczyć. „Niechaj cisza waszej wędrówce towarzyszy, gdyż bez niej ujrzą was ludzie przez mór już strawieni, ci którym w głowie dziury wygryzły zwierzęta nasłane na pożarcie uzdolnionych półkul” – wyryły się nam w głowie słowa starego kapłana.

Ominęliśmy ich milcząc, a gdy byliśmy wystarczająco daleko zapytałem niepewny:

- Myślisz, że mówił prawdę?

- Nie mamy innego wyboru, nawet jeżeli to kłamstwo, to jedyna szansa żeby nie ściągnęła na siebie gniewu Słońca. Pamiętasz co mówił – przełknęła ślinę na wspomnienie o owym kapłanie spotkanym przez nas w opustoszałym sklepie. Było to gdy szukaliśmy odrobiny jedzenia. Erazma zaczęła nucić, a posłyszawszy jej głos obcy, zafascynowany jego barwą wyszeptał nam: „Ma prawdziwy talent”. Słowa, na których dźwięk zadrżeliśmy.

Co jeśli go przewyższy? Nie jednego już ukarał za piękniejszy głos.

Należało Munię pozbawić śpiewu. Musieliśmy tego jakoś dokonać, żeby zapewnić jej życie. Sami mieliśmy jednak związane ręce, wciąż słyszeliśmy w głowie głos kapłana mówiący nam: „Gdybyśmy to my krzywdę jaką jej zrobili, skończylibyśmy jako glina. Gdyby sama zdecydowała się na ten gest, rozpadłaby się, bo ciała swego nie szanuje. Musi zrobić to ktoś, komu na życiu nie zależy, lecz ci już przed laty zawiśli. Nie do opisania jest żal rozdzierający, gdy myśli się o karze jaką Febus jej wyrządzi. Marne szanse ma to dziecię, by dorosłości dożyć. Mimo to jeden sposób znam by temu zapobiec…”

            W ten sposób doszła do nas wieść o miejscu niezwykłym. Miejscu, gdzie dobrowolnie i bez kar boskich niwelują uzdolnienia. Mimo to ludzie boją się tam zapuszczać, gdyż powiadają, że droga jest niemal śmiertelna, a istoty wykonujące zabiegi nie mają w sobie nic ludzkiego. Wielu nie wróciło żywych. Właściwie, to całkowicie zaginęli w czeluściach tunelu, na którego końcu kryła się owa placówka, zwana Elizjum. Ze strachu nie wspominano o tym miejscu głośno, jednak dla nas była to jedyna szansa na zapewnienie jej życia.

            Tam zmierzały nasze nogi. Grzęznąc w glinie przedzieraliśmy się między zarośniętymi  gęstym chwastem budynkami. Mokre dźwięki obijających się po kałużach stóp zagłuszały ciężkie dyszenie. Złowrogie bzyczenie dało się słyszeć z każdej strony: przed sobą, za plecami i gdy szarańcza siadała na szyi wgryzając swoje żuwaczki w cienką skórę. Wrzaski pożeranych przez nią jak ostrze wbijały się w głowę, tworząc uczucie tak obrzydliwe i przejmujące, że nie da się go zapomnieć.

            - Błagam pomóżcie! – krzyczeli z każdej strony – zakończcie katusze! Zabierzcie nas!

            Mijaliśmy ich nawet nie spoglądając na podgniłe ciała. W akompaniamencie boleści wskoczyliśmy w las, a stamtąd droga była już prostsza. Ciemne drzewa przysłaniały niebo. Tu było ciszej, wszak większość zwierząt czaiła się w miastach, gdzie półmartwe mięso leżało na ulicach. Mimo zmęczenia dającego o sobie znać nie mogliśmy się zatrzymywać. Biegliśmy  z zaciśniętymi gardłami, nie bacząc na nic.

            W końcu stanęliśmy przed wielkim otworem wydrążonym w gołej skale. Nie było mu widać końca, jedynie głębię ciemności, a przy wejściu na kamieniu wyryto napis:

„Złóżcie opłatę dla przewodników by was w słuszne miejsce zaprowadzili”

            Luba trzęsącymi się dłońmi wyjęła ze szmacianej torby małą miseczkę, ustawiła ją pod kamieniem i wlała do niej mleko i miód z odrobiną oleju. Wrzuciłem do środka worek złotych monet, ostatnich jakie nam jeszcze zostały. Zdjąłem szmaty z twarzy Muni i poprosiłem by zamoczyła dłoń w mieszance płynów, naszym darze dla Niego. Naprowadziłem jej rękę na miskę a ona wykonała prośbę. Staliśmy tak chwilę, gdy nagle wytrzeszczyła oczy i zamarła przerażona.

            - Co to za dźwięki tatku? Słyszysz? Ktoś tu idzie!

            Nie słyszałem. Razem z Lubą spojrzeliśmy na siebie i obleciał nas strach. Munia wsłuchiwała się w dźwięki, aż i my wreszcie posłyszeliśmy cichy śmiech: krótki, lekki i zwieńczony dowcipnością. Wtenczas wyłonił się z ciemności młodzieniec o delikatniej, niemal dziecięcej twarzy, schowanej pod wielkim rondem kapelusza. Uśmiechnął się w naszą stronę, ominął bez słowa i najwyraźniej zadowolony zaglądnął do miseczki. Chwycił sakwę i szybko schował pod pazuchę.

            - Cześć słoneczko – odezwał się po chwili patrząc na Munię i znów zaśmiał – Mój brat dużo o tobie mówi… Nie przepada za tobą specjalnie. Ale właśnie po to tu jesteście, prawda?

            - Poprowadzisz nas? – zapytałem zdenerwowany lekkością w jego głosie.

            - Cóż za ton! Wiesz ku komu się zwracasz człowieku?

            - Wybacz nam czcigodny przewodniku! – zawyła błagalnie Luba - Przyjmij nasz dar i poprowadź do Elizjum.

            Zastanowił się chwilę ponownie przyglądając się naszej córce. Nie odwracając od niej wzroku złapał miseczkę i nabrał na palec gęstej cieczy. Polizał ją rozkoszując się przez moment i bez słowa ruszył w stronę tunelu - praktycznie całkowicie ginąc w jego cieniu. Staliśmy niepewni odganiając szarańcze, która zaczęła się powoli zlatywać by na nas żerować.

            - Czekacie na specjalne zaproszenie? – zapytał z głębi skały – Szybciej bo się jeszcze rozmyślę!

            Niepewnie postawiłem pierwszy krok za wejściem. W środku panował chłód i wilgoć. Po przekroczeniu progu zmieniało się wszystko, nawet ciężar swego ciała czuło się bardziej. Myśleliśmy, że to co działo się na zewnątrz było obrzydliwym widokiem, jednak w żaden sposób nie dorównywało temu, co przyszło nam oglądać wewnątrz niekończącego się korytarza. Dzięki bogom oczy Muni nigdy tego nie ujrzały. Tuż pod stopami rozciągały się krwawe rzeki zmieszane z gęstą ropą, w której owady pełzały nieudolnie próbując wydostać się z nurtu. W tych strumieniach płynęły też części - wszystkie zmysły jakich Oni pozbawiali noworodki, wszelkie kawałki zżerane przez szarańcze i zwierzynę. Jakbyśmy się znaleźli we wspólnym żołądku wszystkich poczwar. Widzieliśmy jak trawione są całe kończyny, jak niektórzy - w całości siedzący tam - patrzą na nas pusto. Słyszeliśmy jak cicho szepczą tracąc rozum w malignie i agonii.

            - Co się dzieje? Mamo, czy ktoś tu jest prócz nas?

            - Nie, kochanie to tylko wyobraźnia płata nam figle – wydusiła z siebie Luba.

            Przewodnik spojrzał na nas ze zdziwieniem, zajadając się w najlepsze naszym podarunkiem jakby nic nie widział, niczego nie słyszał. Zatrzymał się i poklejoną od miodu ręką złapał za dłoń Munię. Dopiero teraz dostrzegłem, że nie stąpał po ziemi, a unosił się kilka milimetrów nad nią, jego ciało nie zanurzało się w smrodzie ropy, a płynęło nad nim lekkim, tanecznym ruchem. Erazma nawet nie drgnęła gdy ją objął.

            - Okłamują cię wiesz? Jesteśmy otoczeni tymi, który nie zasłużyli na moją pomoc! Gdy przynosili mi za mało, zawsze jakoś przypadkiem rozmyślałem się w połowie drogi, a stamtąd już nie ma powrotu! – znów ta sama niewinność i beztroska wybrzmiała w jego tonie. Nie mogłem jej znieść.

Przeszliśmy dalej i cała przestrzeń uległa zmianie. Wciąż byliśmy otoczeni ścianami lecz teraz strumienie płynęły po zasianej ziemi. Zapach mokrej gleby unosił się wokoło, a powietrze zgęstniało, przybrało kolor purpury. Teraz było słychać nie krzyki, a odbijający się od sterczących skał wiatr, który wbijał się w uszy. Nasz przewodnik nadal trzymał Munie za rękę, prowadził ją blisko siebie. Pozwalała mu na to, może nie w pełni świadoma z kim idzie.

Aż w końcu z naprzeciwka usłyszeliśmy przeraźliwy ryk. Do tego brzęczenie dziwne zbliżało się do nas, jakby miliony dzwoneczków szło w naszą stronę. I naszedł kolejny ryk.

- Krowy? – pisnęła Munia z lekką fascynacją – To krowy, prawda?

Przewodnik zaśmiał się tylko i swą ręką rozproszył fioletową mgłę i pokazał nam przedziwny widok. Pogłowie bydła zbliżało się do nas. Szlo tyłem. Ślepo wierząc, że dojdzie gdziekolwiek.

- Co jest nie tak z tymi krowami? – zapytała Luba.

- Wracają do brata, na spacer je dawno temu wziąłem! A przyszły tu teraz, do naszego słoneczka. A to historia! Nie w tą stronę do niego!

- Za słońce ją mają?! – ryknąłem – przecież On ją za to zamorduje!

Przewodnik wziął nagle Munie na ręce i jednym ruchem wskoczył na krowi grzbiet, stanął na nim, a potem zaczął skakać ze zwierza na zwierzę.

- Nie dowie się! – zaśmiał się radośnie przeskakując dalej.

- Nie powiesz mu? Przecież to twój brat... – wyszeptała ze strachem Munia.

- Przyrodni! – wybuchł gromkim śmiechem i okręcił ją w powietrzu – Hej słoneczko, zaśpiewaj im coś! One to uwielbiają!

Erazma drgnęła niepewnie. Szepnąłem krótkie: „Nie”, mając nadzieję że usłyszała. Gdyby On się dowiedział… Przecież chodzi o to, by talent przed Nim skryć.  Do tego nasz przewodnik nie budził we mnie zaufania. Był zbyt frywolny i beztroski, jak na tak ciężką wyprawę. Gdy nie zgodziła się zaśpiewać skrzywił się wyraźnie niezadowolony i przekonywał ją dalej mówiąc coś na ucho.

- Nie usłyszy nas tu – powiedział do nas jakby potrafił czytać w myślach - Na górze królować woli, a ja z rozkoszą posłucham głosu tak pięknego. Śmiało słoneczko!

Zeskoczyli razem z krowiego grzbietu i przystanęli przed nami. Nie puszczając jego dłoni Erazma niepewnie zaczęła nucić, a czyste dźwięki wypłynęły z jej ust  i wymalowały jeszcze szerszy uśmiech u przewodnika. Uśmiech ten zaczął się powiększać z każdą nutą melodii, a oczy niemal wyszły z jego oczodołów. Wielkie i nienaturalne. Przekręcił głowę i patrzył w moją stronę olbrzymimi ślepiami. Twarz jego obrzydliwie się wydłużała, a wyszczerzone zęby rosły coraz bardziej. Nie spuszczał ze mnie wzroku, a Munia nieświadoma wtuliła się w jego ramię śpiewając dalej i pozwalając kreaturze rosnąć. Skrzydła wybiły się przez skórę przy kostkach i rozsadziły skronie budząc w nas tak wielki lęk, że traciliśmy wszelkie nadzieje na doprowadzenie dziecka do końca.

Czy to dlatego nikt stąd nie wracał? Czyśmy poszli z dobrym przewodnikiem?

- Dość! – krzyknąłem wyrywając Munie z jego szponów. Ucichła zdziwiona, a On momentalnie wrócił do pierwotnej formy i jakby nigdy nic ponownie rozdzierał nasze uszy swym radosnym śmiechem.

- Niesamowite słoneczko! – zaklaskał głośno, a dźwięki te odbijały się od betonowych ścian, płynąc w głąb z echem.

„Czym ty jesteś” – chciałem do niego krzyknąć, lecz ostatnie, głuche muczenie stada odebrało mi siłę.

Znów znajdowaliśmy się w centrum cierpienia świata, a ropny nurt podniósł się aż do bioder. Jakbyśmy wchodzili w głęboką rzekę, z każdym krokiem odchodząc dalej od brzegu. Jej smród stawał się coraz bardziej intensywny. Żołądek przesunął mi się do gardła, gdy przy swoich lędźwiach zobaczyłem płynącego, świeżego trupa, rozerwanego w pół.

By nie utopić Muni w rzece monstrum usadziło ją na swoich barkach - w ten sposób znów zachowując od nas dystans. Zauważałem, że cały czas usiłował trzymać ją z dala od naszego towarzystwa, jakby chciał ją sobie przywłaszczyć.

            - Czy komuś naprawdę udało się kiedyś dostać na pola elizejskie? – zapytała nagle bardzo niepewnie Luba.

            Nie odpowiedział jej ani słowem. Bawił się z nami. Zaufaliśmy cholernemu diabłu w przebraniu pajaca!

            - Oddaj mi ją – warknąłem do Niego. Nie odwrócił się nawet – Oddaj mi córkę!

            - Komuś popsuł się humorek, co? A szkoda, już jesteśmy tak blisko…

            Luba oparła dłoń na moim ramieniu kręcąc głową. Nie mogłem patrzeć jak trzyma Munię, jak ją obejmuje, jak się z nią śmieje. Myśl o tej kreaturze rozrywała mnie od środka, a mimo to musiałem za nią iść, będąc niezmiennie wdzięcznym, że zgodziła się nas prowadzić. Zatrzymał się nagle, powoli odwracając się w naszą stronę.

            - Niesamowite jacy ludzie potrafią być głupi – urwał na moment by w sekundę znaleźć się przed moją twarzą ze złamaną szyją i głową opadłą bezwładnie na ramię – Mówisz do boga! Myślisz o bogu! Zastanów się lepiej kogo zwiesz pajacem! My wszakże myśli wasze znamy, wiesz o tym, NIE ZAPOMINAJ!

            Poczułem jak pot spływa mi po plecach, a krew nie dopływa do głowy. Świdrujące oczy na złamanym karku wpatrywały się we mnie pusto. Zastygłem, nie potrafiłem się ruszyć. Wymuszał na mnie nawet zmianę własnych odczuć. Kazał mi wierzyć, że wielkie i wspaniałe bóstwo patrzy na mnie z miłością, jakiej nigdy nie dostałem od własnej rodziny.

            Chwalmy go na wieki.

            CHWALMY!

            Zadrżałem. Chaos wdarł się do mojej głowy. Czułem jakby na moment powietrze zniknęło lub ktoś sypał mi piasku do płuc. Luba stała obok mnie, blada - również się na mnie patrzyła. Tymi samymi oczami, które kierowała we mnie poczwara. Zachwiała się i wpadła w rzekę. Widziałem to, lecz nie mogłem się ruszyć, nie byłem w stanie wyczuć nawet bicia własnego serca. Nie, dopóki Wszechmocny patrzył. Przygniatał mnie samym wzrokiem. Bąbelki powietrza wyszły w miejscu gdzie Luba się zapadła. Zerknął tam tylko, zarechotał pozbawiając mnie ostatniej nadziei jaką w sobie miałem. Nie wiem jak zobaczyłem swoje dłonie, lecz wyraźnie widziałem jak palce wyginają się w drugą stronę, powolutku, od ich koniuszków zamieniając się w błoto. Rozpływały się tonąc w rzece. Głowa mi ciążyła. Pragnąłem błagalnie wołać o przebaczenie, wychwalić Jego imię, lecz pomimo prób, zdzierania gardła tak, że krew zaczęła spływać po jego ściankach, żaden dźwięk się ze mnie nie wydobył. On tylko się śmiał przyglądając się memu rozpadowi. Trwało to wieczność, a skończyło się w sekundę.

            W końcu udało mi się otrząsnąć. Stałem w tym samym miejscu co przed momentem, lecz On już wyglądał normalnie. Niósł na ramionach Munię, rozmawiał radośnie z idącą obok niego Lubą. Wszystko wróciło do stanu sprzed Jego gniewu. Przerażony spojrzałem na swoje dłonie. Były całe, bez najmniejszego śladu rozpadu.

            - A więc nie wiecie kto Elizjum prowadzi? Medyk na tym świecie największy!

Z pewnością rękę do was wyciągnie – uśmiechnął się do nich.

            - Co to miało być?! – krzyknąłem do Niego, a dziewczyny spojrzały na mnie jak na obłąkanego.

            - Ostrzeżenie – mruknął - Od Ojca, nie ode mnie. Przekazać ci kazał, to tak zrobiłem! To ostatnie ostrzeżenie.

            Zatrzymał się nagle na środku drogi, rozejrzał i zapytał cicho - „Pewni jesteście, że chcecie tam iść”? Pokiwaliśmy tylko głowami. Inaczej byśmy tu nie przychodzili, nie ryzykowalibyśmy. Westchnął ciężko i rozkazał zamknąć oczy. Nie chciałem tego robić, nie potrafiłem Mu już zaufać. Pomimo to zaufałem.

Ryknął tylko radośnie nim skoczył w naszą stronę zanurzając się z nami pod powierzchnią brudnej rzeki. Poczułem ręce łapiące mnie z każdej strony, próbujące rozerwać mnie na strzępy. Nie wiedziałem czy należały do Niego, czy były to części poszarpanych ciał. Ropa wdarła się do gardła, klejąc je słodką zgnilizną. Jednocześnie poczułem jak przesuwają się wszystkie organy, jak mój organizm toczy ze sobą walkę i ze wszystkim co nas otaczało - aż w końcu nie wiedział przeciw czemu ma się bronić. Chwilę później objęły mnie  miękkie pióra i w nich się zatopiłem. Odcięły one naszą trójkę od prądu rzeki, zamykając niczym w kokonie. Szarpnęło nami mocno, wciąż rwąc w dół. Ruch stał się szybszy, jakby nic już nie stało na jego drodze i uderzyliśmy mocno o twardą, uschłą glebę.

Pióra rozchyliły się ukazując nam migający nad Jego głową, wyryty napis, rażący w oczy mocną, krwistoczerwoną barwą: „Elizjum”. Zdawało się, że rozjaśniał miejsce w którym staliśmy, rzucając blask na rozkopaną ziemię. Dookoła nie było ścian, a nad nami wisiała rzeka. Zabrał nas na jej drugą stronę. Odsunął się na bok ukazując stare, żelazne drzwi z wieloma wgnieceniami, zalane brązową smołą.

- A oto wasze Pola Elizejskie! – krzyknął i postawił Munie na ziemi teatralnie się nam kłaniając.

- Dziękujemy Ci, o wielki przewodniku – wydukała Luba, a on uśmiechnął się krzywo.

- Spróbujcie nie zginąć. W ręce dobrego lekarza was oddaje, lecz nie spodziewałbym się miłego powitania – wydusił z siebie – No cóż… Powodzenia!

Okręcił się pierzem i rozpłynął w powietrzu. Zrobiłem pierwszy, niepewny krok obejmując mocniej Erazmę, Luba szła za nami trzymając się kurczowo mojego ramienia. Nie wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać. Gdzieś w głębi nie wierzyliśmy nawet, że tu dotrzemy. Przynajmniej ja.

Po drugiej stronie zmarnowanych drzwi poraziło nas ciepłe światło. Weszliśmy do ciasnego gabinetu, wymalowanego na brudną biel. Ściany zasłaniały setki szaf wypełnionych słoikami z zakonserwowanymi organami. Na środku stała zabarwiona krwią kozetka, przykryta cienkim, niebieskim materiałem, a zaraz przy niej ustawiono stolik z zardzewiałymi narzędziami chirurgicznymi.

Coś poruszyło się w kącie i zza baldachimu wychylił się podstarzały mężczyzna trzymając w dłoni laskę, na której usadowił się wąż. Przywdziewał właśnie maskę ochronną i rękawiczki z gumy. Za nim wyszedł młodzieniec o włosach jak złoto, opadających na smukłe ramiona. To od niego padało światło rozjaśniające wszystkie kąty. Stanął na środku i wydawało się, że wpatruje się z furią na Munię, którą przed momentem wziąłem na ręce, by się nie bała. Istota, która jednym słowem roznosiła mór na cały kraj, i która krótką pieśnią potrafiła pozbyć się cierpienia. On stał przed nami, chował się za plecami własnego syna – Asklepiosa. Słońce zeszło do podziemi.

            Starzec chwycił ampułkę i wstrzyknął w nią gęsty płyn, rozpuszczając tabletkę w środku. Zamieszał ją, przyglądając się jak ciecz powoli ocieka po szklanych ściankach. Pokręcił nosem, nabierając lek do strzykawki, postukał w nią pozbywając się powietrza.

            - Coś sobie myślał decydując się na usunięcie jej głosu? – zapytał z wyrzutem kierując się w naszą stronę – drwisz z domeny Ojca. Drwiąc ze sztuki, którą tworzy twa córka drwisz z  Niego. Nigdy swoich nie zabił, jedynie tych, którzy im szkodzą, czyż nie mam racji? – odwrócił się do boga, lecz ten wciąż wpatrywał się w nas jak dzika zwierzyna w swoją ofiarę.

            Cofnęliśmy się kilka kroków, lecz drzwi za nami zamknęły się z ciężkim trzaskiem. Luba padła do nich, uderzając w nie barkiem. Nic to nie dało, jedynie jęknęła z bólu i patrzyła jak blask bijący od Niego staje się jaśniejszy, jak pogrąża całą sale.

            - Kapłan rozkazał nam tu przyjść! Mówił, że to jedyna szansa na to by ją ocalić! – wrzasnęła przerażona.

            Lekarz zatrzymał się zdziwiony, spojrzał na nas pobłażliwie, aż w końcu złapał się za głowę usiłując powstrzymać rozbawienie.

            - Kapłani byli ludźmi nadzwyczaj próżnymi. Uważali się za wyższych od bóstw, uniżali się fałszywie, po to by zyskać. Brzmi znajomo? Nikt tak na nerwach nam nie grał, jak oni. Przed laty zniknęli wszyscy, co do jednego. – zaśmiał się oschle - Oszuści i diabli was tu  przywiali!

Zamarliśmy. Cofnąłem się dotykając plecami zimnej ściany. Spróbowaliśmy coś krzyknąć, błagać o litość, wszystko na nic. Podbiegł, omijając Munię i wbił igłę w moją szyję.

Ostatnie co pamiętam nim odpłynąłem to pierwsze i ostatnie słowa Apollina wypowiedziane głosem tak pięknym, tak melodyjnym, że na sam jego dźwięk zapłakaliśmy. Ileż w nim było emocji, ile pasji i gniewu, aż słychać było jak rozrywa Go od środka – „Sam jej  głos podarowałem, a ty daru przyjąć nie chciałeś. Będziesz za to pokutował”

            Obudziłem się pośrodku pustki. Słyszałem słowa, miliony głosów zapowiadających, że ON nadchodzi. „Jest blisko” – wołały – „Szykuj się na śmierć!”. Jak rozstrojony chór wrzeszczały na mnie jakim to niewdzięcznym jestem człowiekiem, jak gardzę wszystkim, co Oni mi dają.

            - Ostrzegaliśmy – szeptali

ON NADCHODZI

IDZIE PO CIEBIE

Nadszedł. Stanął przede mną, trzymając grom jak berło. Nie mogłem się poruszyć, nie czułem swego ciała, więc tylko słuchałem, co mówił. Chrypiącym głosem zaczął mi wypominać każdą rzecz, jaką Im uczyniłem. Każdy raz gdy zwątpiłem. Wypominał wszystkie przekleństwa rzucane w Ich stronę. Słońce wychyliło się zza jego pleców opowiadając jak to bez szacunku doń się odnoszę, że za diabłem podążam, wypierając się wszystkiego co od Nich dostałem.

Znalazłem się przed sądem będąc niewinnym! To On pokazywał mi twarz, przez którą traciłem nad sobą panowanie. To Jego śmiech doprowadzał mnie do szaleństwa. Ten uśmiech rozdzierający policzki, oczy bez znaku życia - te w których nie było dobrego światła.

Demon wśród bogów. Nawet w tym momencie widziałem jego twarz, to jak bawił się ze mną przez ten cały czas, pozbawiał chichotem resztek rozumu.

Po plecach przebiegły mi dreszcze jak wtedy, gdy mnie ostrzegał. Nie widziałem własnego ciała, ale wiedziałem, czułem jak się rozdziera, jak topi pod ręką bogów. Gdzie w tym momencie była Munia z Lubą? Co z nimi zrobili? Czy ich też zamienią w błoto?!

Z ciemności wyłonił się ten łeb, który przerażał mnie od początku. stanął obok swego brata, szczerząc się perfidnie.

- To była miła zabawa – powiedział rechocząc obrzydliwie.

Skrzywił się przybierając jeszcze inną postać. Starego, siwego, odzianego w rytualne szaty kapłana, tego samego, który kazał nam skierować się w to miejsce. Uśmiech drżał mu nerwowo.

- Nie martw się, zaopiekuję się Słoneczkiem. Taki talent trzeba szlifować. Buduję nowy świat, prawdziwe Elizjum, a ty będziesz jego fundamentem. Opoką nowego raju! Będziesz czuwał nad swą córką, nie bój się o to.

To ostatnie co usłyszałem, nim zatopiłem się w mroku.

***

Tak też na mojej glinie wybudował ogród, schronienie dla niewinnych i wyjątkowych dusz, które nie zasługują by skazywać ich na okrucieństwa panujące na górze. Munia biegała po tym ogrodzie śpiewając w niebogłosy, Luba przyglądała się jej ze spokojem. Były bezpieczne. Przez pewien czas. Jako glina przez tysiąclecia czułem, że na polach próżność znów kiełkuje, rozrasta się, ponownie budząc Ich gniew. Tak historia zatoczyła krąg, a ludzie znów skazali się na cierpienie i nierówną wojnę.

 


 UWAGA: Tekst objęty jest prawem autorskim. Kopiowanie, rozpowszechnianie lub cytowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione.